Na Brackiej pada deszcz, czyli o zagubieniu wśród gołębi #Kraków

Już od dwóch tygodni zabieram się napisania notki o Krakowie. 13 dni temu wróciłam z dwudniowego pobytu w dawnej stolicy Polski.

To, co utkwiło mi najbardziej w pamięci to gołębie. Gołębie wszędzie! Nie tylko nie lubię gołębi. W prost się ich boje. Te małe stworzenia mnie przerażają. Wewnętrzny strach, że pojawi się na ramieniu biała plama z kupy bądź co gorsza na głowie. Chciałam uciec. Nie miałam dokąd. Swoją drogą nie sądzicie, że te ptaki rozmnażają się ostatnio wprost w zatrważającym tempie? I to nie tylko w Krakowie! Egipska plaga.


By załagodzić gołębiowe i przygnębiające nastroje wrzucam moje dwie ulubione krakowskie nuty:





Niedziela. Piękny poranek. Słońce wyłania się zza horyzontu. Śpiew ptaków. Rześkie powietrze. Otwarte okno. Porzucona torba. Porozrzucane ubrania. Dźwięk prysznica.
Wyjazd planowałam od dawna. Rodzi się parę pytań.
Dlaczego rezerwowałaś nocleg dwa dni przed i to tylko dlatego, że ktoś ci kazał, zaś sama nie widziałaś takiej potrzeby?
Dlaczego nie pomyślałaś wcześniej o zrobieniu zakupów, byś mogła wziąć ze sobą chociażby żel pod prysznic, pastę czy dezodorant?
Dlaczego pakujesz się na ostatnią chwilę? Z resztą nie po raz pierwszy. Naiwnie wierzyłaś, że zrobisz to poprzedniego popołudnia, jednak świadomość podpowiadała Ci, że raczej poprzedniej nocy. Cóż. Chciałaś dobrze, wyszło jak zwykle. Na autobus do Katowic nie zdążysz, więc podwiezie cię do nich ukochana rodzicielka. Masz tylko nadzieję, że nie przegapisz autokaru, bo wraz z tobą spóźnią się bilety towarzyszek wyprawy. PKS Kalisz - brzmi ufnie. W końcu bilet kosztował 7 czy 6 złotych a żaden z twoich znajomych nigdy nie słyszał o tym przewoźniku.

Dotarłaś. Kraków? Nie, nie, nie! Dopiero Katowice! Pogoda wręcz rozkwita. Dobrze, że wzięłaś okulary. Praktycznie i stylowo. Praktyczne, bo nie tylko chronią przed promieniami UV, ale także zasłaniają połowę twarzy. Twarzy oczywiście niepomalowanej, bo nie zdążyłaś. Zdziwienie. Nadrobisz w pekaesie.
Zakup najpotrzebniejszych produktów przełożyłaś o parę godzin. Oczywiście na rodzinnej ziemi nie zdążyłaś (zdziwienie?), więc planujesz zaopatrzyć się w nie w Krakowie. Przy okazji masz skrytą (nie tak wcale) nadzieję, że niektóre z nich ma Patrycja. W końcu nie należysz do ludzi majętnych, więc ani ci się śni kupować pastę do zębów czy żel z własnych pieniędzy. Przyzwyczaiłaś się do luksusu używania ich wraz z pozostałą częścią rodziny w domowym zaciszu. I tak jesteś z siebie dumna. Wzięłaś bielizną, szczoteczkę i nawet szczotkę! Resztę kosmetyczki wypełniają same upiększacze. Poziom zdziwienia: zero. Jeszcze tylko skrócisz sobie życie i wsiadasz do autokaru.

Kraków - ziemia obiecana.
Droga z dworca do hostelu (tutaj warto zaznaczyć, że znajdował się w samym centrum, pod Wawelem i jakieś 3 minuty od rynku) niemiłosiernie się przedłużała. 200 metrów i postój! 213 m. Postój. Przerwa. W końcu już niesienia własnego ciężaru zdaje się być ciężkie, nie wspominając o torebce i bagażu, czyli koszulce, majtkach i kosmetyce. Tuż to ciężar! Przytłaczający! Głęboki wdech. Ruszamy dalej. Trafiłyśmy. O dziwo. Zasług raczej nie przypisuję sobie, ewentualnie Patrycji i z pewnością GPSowi! Tak, poruszałam się po Krakowie z GPSem przed twarzą, a i tak miałam problem z dotarciem gdziekolwiek. To miasto wygląda z każdej strony tak samo. Na dodatek te Planty. Myślisz, że znasz to miejsce i to już, a się okazuje, że jesteś po drugiej stronie Starego Miasta, tylko one są identyczne.

Szybkie odświeżenie. Szpachla. Wawel. Skóra, koszula, czarne, materiałowe spodnie - casual elegant. Stylizacja w prost wymarzona. Zapomniałam dodać - baleriny. W okół ludzie opatuleni w grube mniej lub bardziej kolorowe szale przechadzają się w zimowych butach i kurtkach z futerkiem. Trzęsiesz się. Trochę ci zimno. Trudno. Moda nie musi być wygodna.

Jeśli nie cierpisz, coś jest nie tak. 
Anja Rubik

Jak się później okazało, to, że cierpisz, wcale nie musi być równoznaczne z tym, że jesteś piękna.

Zamek Królewski. Wygrzewanie się na dziedzińcu wśród rzeszy turystów. Czekasz na swoją kolej zwiedzania jednych z apartamentów, do których będziesz mogła wejść dzięki darmowemu kartonikowi. Oczywiście na Damę z Gronostajem już ich zabrakło. Po niecałej godzinie wreszcie udaje wam się wejść do środka. Spacerujesz, krytykujesz, podziwiasz. Wychodzisz.
Kazimierz. Z nóżki na nóżkę poszukujecie godnej restauracji. Godnej - czyli taniej, klimatycznej i koniecznie z przepysznym jedzeniem. Znajdujecie. Obiad. Naleśniki. Próbujesz dwóch rodzajów. Jedne (twój faworyt) z łososiem, drugie z kurczakiem. Oczywiście miały wybujałe nazwy, pewnie podobnie jak sama knajpa, jednak zdążyłaś już zapomnieć. Podobnie jak drogi. Lokalne piwo. Tu coś ci świta, że miało coś wspólnego ze smokiem. Wybrałaś ciemne, które było i tak tym mniej gorzkim. Po paru łykach przyzwyczajasz się do smaku i zaczyna ci się podobać. Co więcej komponuje się z naleśnikami. Najedzone i szczęśliwe wracacie do hostelu.
Wieczorne wyjście - rynek. Ubierasz się już cieplej. Aż taką idiotką nie jesteś. Tym razem zamiast piętnastominutowej szpachli, czas zajmuje The Sims 4. Brzmi perfekcyjnie. Zabytkowe, stare miasto, weekend, trzy młode, mądre i szalone kobiety oraz gra komputerowa. Obijanie się znów wygrało. Mimo to, udało się! Kraków nocą. Kulturalnie przemieszczamy się od pubu do pubu, narzekając na ceny. Przyzwyczajona do Mariackiej, gdzie płacisz 4 zł, nawet na które nie zawsze cię stać, dajesz za pół litra pewnie i tak rozcieńczanego, lanego napoju niebotyczną kwotę 8 złotych. Dwudniowe wakacje półtorej miesiąca przed maturą - zaszalej, kupuj. Przestałaś liczyć pieniądze. Wolisz nie wiedzieć, ile wydałaś w przeciągu 36 godzin. Wiesz, że jesteś spłukana jak niechciany pet w toalecie. Powrót do hostelu. Zahaczacie o KFC. Alkoholowy głód. O dziwo nie wróciłaś późno. Tli się w tobie nadzieja, że może jednak wstaniesz rano i trafisz na Jagiellonkę o w miarę normalnej godzinie. W końcu taki był cel podróży. Nadzieja matką głupich. Pochłaniają cię nocne rozmowy. Ptaki zaczynają ćwierkać. Kładziesz się. Skończył się dzień pierwszy. Zasypiasz z myślą o minionej rocznicy.

16.03.2015. Godzina 10. Gorączkowa pobudka. Patrycja w pełnej gotowości. Ty masz czas. Stella podobnie. Doba hotelowa kończy się dopiero za godzinę. Jesteście tylko nie umyte, a wasz pokój wygląda jak po miesięcznym pobycie bez jakiegokolwiek sprzątania. Dalej nie widzisz problemu. Wstajesz z łóżka dopiero po dziesięciu minutach, a to tylko przez przymus przyjaciółek. Wredoty. Patrycja nas opuszcza. Wraca wcześniej, śpieszy się na pole dance. Spokojnie. Ty masz czas. Stella też.
Znów skóra, znó koszula, znów czarne spodnie. To w tym dniu uświadomiłam sobie, że nie wyglądam alternatywnie, tylko jak cała reszta szarego społeczeństwa. Ramoneskę znienawidziłam. Porzuciłam. Chciałam jej już nigdy nie ubierać. Do czasu... Do czasu, gdy zaspałam, a skóra okazała się jedyną rzeczą, która doda choć odrobinę stylu porannemu nieogarnięciu. Wytrzymałam 3 dni.
Hotel żegnamy z niespełna półgodzinnym opóźnieniem. Wychodzimy dumne na miasto w poszukiwaniu śniadanka. W połowie drogi uświadamiamy sobie, że obie nie mamy pieniędzy. Musimy wrócić. Mina recepcjonistki już nie jest sprzyjająca. Przed 12. Ponownie wychodzimy dumne. Tym razem mamy już wszystko. Subway. Obowiązkowy obwarzanek krakowski.
Droga do Auditorium Maximum trwała około godziny, gdy powinna trwać co najwyżej 10 minut. Zdążyłyśmy porozmawiać ze studentami, którzy nie znali nikogo z naszego kierunku, ale ogólnie na pewno się dostaniemy (polonistyka antropologiczno-kulturowa; teraz postanowiłam się znów wahać, jaki kierunek wybrać, kierunek Kraków), postać w kolejce do fotobudki, zrobić niefotogeniczne zdjęcia i pójść na chorwacki wykład, za który Stella do tej pory ma pretensje. Nie wiem, czy wspominałam, ale filologia chorwacka jest jednym z moich planów Z. Wydział przedstawiony jako rodzinny. Klimat zdawał się być oazowy. Nijacy ludzie, którzy się lubią, martwią się o siebie i najwyraźniej starają się, bo chcą się czegoś nauczyć. 3 razy nie. Agacie dziękujemy. Zaopatrzone w ulotki mające uspokoić rodziców udałyśmy się z powrotem na rynek. Czas - 5 minut. Obiad. Pizza. Herbatka. Podryw 48-letniego alfonsa z Rosji. Szybki prezencik dla Szymona. Kierunek hostel.
Godzina 18. Do pociągu pół godziny. Nie mamy pojęcia, gdzie jest dworzec. Nie wiemy, jak wrócimy do domu. Na szczęście nie kupiłyśmy żadnego biletu na zapas. Nie muszę wspominać, że chciało mi się płakać. Słońce zaczęło zachodzić, my bez pieniędzy, zagubione. Ten moment, gdy masz ochotę zadzwonić do mamusi i rozpłakana powiedzieć, żeby po ciebie przyjechała. Budzi się w tobie małe i nieporadne dziecko. Na dworzec o dziwo trafiłyśmy. Na autokar też. Pociąg sobie podarowałyśmy. Może dlatego, że go przegapiłyśmy. Salwy radości, gdy wśród ogroma pekaesów widzisz ten z napisem Katowice, wchodzisz i okazuje się, że jest miejsce.
Katowice. Ruda. Uśmiech.





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...