Karaluchy pod poduchy

Gdy wczoraj okazałam się mordercą i po powrocie z Gdyni zabiłam trzy szczypawice czerwonym lakierem do paznokci, panika niemal sięgnęła zenitu. Dziś jestem już seryjnym.


Właśnie zabiłam czwartą. W sytuacji standardowej wskoczyłabym na łóżko i zaczęłabym krzyczeć. Niestety, jestem sama w domu i spędziłabym w tym ustawieniu co najmniej parę dni, ginąc przy okazji z pragnienia. Leżenie na łączce, słońce, rzeka, wiejski smród, do którego sam się przyczyniasz, bo codzienny prysznic uważasz za zbędny, to jak najbardziej moje klimaty. Jednak gdy sielankowy obraz arkadyjskiego złączenia z naturą wdziera się bezczelnie do miejskiej rzeczywistości, sytuacja mnie przerasta jak dwumetrowi giganci zasłaniający scenę na Die Antwoord. (To ten moment, gdy znów pałam zachwytem do samej siebie, gdyż tajnie wplotłam moją nową manię. Die Antwoord - zdecydowanie najlepszy koncert, na jakim byłam. Eksplozja mózgu.) Krzątam się po domu i sprzątam. Jestem o krok od ubrania rękawiczek, bo wciąż panikuję, że jeszcze jakaś szczypawica się gdzieś ukrywa, czekając jak zasnę, by mnie zniszczyć. Jest w pół do drugiej, a ja sprzątam. Obawiam się, że zamieniam się we własną matkę, która w zwyczaju ma przesypianie wieczora, nagłe budzenie się w nocy i maniakalne, pedantyczne sprzątanie. Standardowo buntuję się przeciwko perfekcyjnemu porządkowi, lecz kiedy jestem sama i w spokoju mogę bałaganić, a we własnym pokoju nie mam już gdzie usiąść, naturalnie muszę buntować się przeciwko czemuś innemu. Zbuntowałam się przeciwko sobie samej. O ile gotowanie czy pranie mnie nigdy nie przerastało, o tyle zmywanie po obiedzie czy odkurzanie przeraża mnie zawsze. Dlatego też zaczęłam to robić. W środku nocy robię to.

Mam nadzieję, że nie znajdę więcej szczypawic, bo co jeśli piąta mnie pokona? Nie chcę spać sama. Co ja mówię? Chcę. Bez szczypawic.

Dobranoc.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...