Polska ostatnich miesięcy staje się Polską protestującą. Protestują pielęgniarki, walcząc o wyższe zarobki. Protestują kobiety, walcząc o wolność macic. Protestują nauczyciele, walcząc o nielikwidowanie gimnazjum. Protestują, by zawalczyć o poprawę własnej sytuacji. O ile w przypadku strajku pielęgniarek czy czarnego protestu zdaje się to być logiczne, o tyle w przypadku nauczycieli nieuchronnie rzuca się w oczy właśnie owa walka o poprawę własnej sytuacji, czy też raczej nie zmienianie przy jednoczesnym przekonywaniu, że walka trwa, ale o dobro ucznia.
Przerażenie wywołane możliwością zmian zdaje się przysłonić jakiekolwiek logiczne myślenie, bez którego trudno o rzetelną argumentację. W liście skierowanym do Minister Edukacji Narodowej, pod którym podpisało się większość polskich nauczycieli, można znaleźć szereg błędów merytorycznych. Z zachwytem przyjmiemy wiadomość o wysokim poziomie intelektualnym polskich 15-latków, jednak patrząc na poziom matury i jej próg zdawalności, zastanawiam się, dokąd zmierza polska edukacja i skąd tak dobre wyniki na arenie międzynarodowej. Czyżby porównywano nas z Etiopią? Wszak maturę podstawową z matematyki byłaby w stanie zdać moja babcia – zawodowa krawcowa, emerytowana kadrowa, której codzienny kontakt z królową nauk ogranicza się do obliczeń rachunków, a ze zdaniem jej problem ma co piąty maturzysta. Wskazuje to na błędy systemowe. Od lat młodzież starannie oduczana jest logicznego myślenia przy jednoczesnym pokazaniu, że każdy może zdać egzamin dojrzałości i pójść na studia. Utknęliśmy w błędnym kole, które stacza się w dół z góry poziomu edukacji. W liście próbowano także zaprzeczyć stereotypowi, że gimnazja są siedliskiem agresji. Dlaczego więc wśród młodzieży rośnie liczba prób samobójczych? Aż 75% gimnazjalistów pochodzi z rodzin rozbitych bądź niezwiązanych formalnymi więziami, co tworzy poczucie niepewności, które potęguje zmiana szkoły, a co za tym idzie środowiska w okresie dojrzewania. Punkt dla minister Zalewskiej. Poza kilkoma argumentami, które zostały sformułowane w niemerytoryczny sposób, w liście wyczuwalna jest desperacja, a głos nauczycieli do problemów dodaje liczne zapytania o to, jak rząd właściwie wyobraża sobie tę zmianę, co z godzinami, etatami, czy program będzie układany w wakacje, co wtedy z wakacjami? Chaos wywołany przez nauczycielską panikę wydaje się nie mniejszy niż chaos rządu w przygotowaniu reformy edukacji, jednak przy nieustającej histerii dopiero list środowiska akademickiego zwraca rzetelnie uwagę na zbytni pośpiech w prowadzeniu reformy, a co za tym idzie pochopność zmian, które powinny być wprowadzane powoli wedle projektu zmiany całego systemu edukacji, a nie dotyczącego tylko kilku pierwszych lat stworzonego w parę miesięcy. Nie sposób także nie wspomnieć o proteście przeciwko utworzeniu gimnazjum sprzed kilkunastu lat, w którym brało udział w dużej mierze to samo grono pedagogiczne. Gdy możemy zarzucić komuś hipokryzję, trudno ustawić się po jego stronie.
Jako osoba, która niedawno ukończyła podstawową ścieżkę edukacji, jestem jak najbardziej za reformą. Jak to możliwe, że uczymy się kilkukrotnie o rozmnażaniu ameby, a wciąż mamy problem z rozmnażaniem człowieka? Dlaczego przerabiamy trzykrotnie starożytność, często nie zdążając dojść do II wojny światowej czy też przerabiając ją w pośpiechu? Mimo to nie da się ukryć pośpiechu, w którym rząd planuje zmiany. A jak wiadomo, gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy.