1 listopada. Dzień rodzinny. Jeden z tych, gdy zachwycasz się sama sobą (w końcu, gdy wszystkie babcie i ciotki mówią jakaś to śliczniutka i jak schudłaś, to trudno siebie nie kochać). Pognieciona koszula, make up (o tak! wreszcie zdążyłam i pomalowałam się przed wyjściem), koturny (+10 cm cudowności) i wyśmienity humor - sami widzicie, że dziś było idealne! Gdy do tego dodać wizyty u babć i przepyszne jedzonko przez nie przygotowane, to och i ach i nie mogło być lepiej! Za cudowny humorek należy podziękować Dominice, która wczoraj mnie w niego świetnie wprawiła.
Czuję się mentalnie zmieniona. Przeskoczyłam pewną barierę (bądź raczej wolno przeszłam bramą..). Odnalazłam się w wirze wspomnień i marzeń (nie wpatruję się obsesyjnie w zieloną kropkę). Nadal w nim tkwię, ale już nie tonę, nie ciągną mnie one w dół, wręcz wypychają do góry. Jakby na to nie patrzeć, nie mam na co narzekać. Moje życie nie wiele odbiega od ideału - mam cudownych przyjaciół i znajomych, a z tymi, których straciłam, nie jestem wrogiem, uśmiechając się, zachowujemy miłe wspomnienia, kocham moją mamę, z którą ostatnio świetnie się dogaduję i rozumiem, całkiem nieźle idzie mi w szkole (nie oszukujmy się, jesteś pieprzonym geniuszem i kiedyś będziesz wielkim człowiekiem, a jak nie, to kupisz sobie dużo par butów), uwielbiam czytać, szaleć, jeść i niczego nie żałować (o dziwo, niczego nie żałuję, a paru spraw powinnam). Young, wild and free, just lojo (za dobry humor zdecydowanie mi nie służy!).
Dziś zdecydowanie nie mam dziennikarskiego poziomu (chyba, że myślimy o Super Expresie), po prostu cieszę się życiem. Tańczę, śpiewam, żartuję, nie myśląc o czymkolwiek, co mogłoby mnie zdołować. Zbyt pozytywnie? Oj przyda się, przyda się.
Jem ser. Nie pytajcie, czemu ser. Po prostu go lubię. Sama nie wiem, czemu zajadam się kolejnym plastrem tego żółtego czegoś, gdy mam ogromna ochotę na chipsy. O tak... Wiem dlaczego... Nie mam chipsów, a szansa na zdobycia ich o tej godzinie jest marna. Z resztą jedzenie o tej porze jest co najmniej nie poprawne, a ja to i tak notorycznie robię. Lubię siebie, lubię moje wszystkie kilogramy (chociaż bez nadwagi, obyło by się, gdyby było ich mniej), baaa! dziś nawet lubię mój lekko (a raczej po babcinym pałaszowaniu nie lekko) odstający brzuszek. Ani to rubensowskie kształty, ani figura modelki, a tym bardziej przeciętność, to ja - szeroki tyłek, za duży biust, brzuch wcześniej już wspomniany, krzywe plecy, zarys drugiego podbródka, proste blond włosy, zgrabny nosek i oczy - nigdy nie umiałam określić ich koloru, ale myślę, że mają coś w sobie i oczywiście szeroki uśmiech. Zapomniałabym - mam coś na zębach. Lubię? Kocham.
Nawet moje głośniki dziś dobrze grają (aż za dobrze). Wmawiajmy sobie dalej, że to mój świetny gust, a nie blog Kingi.