Popijając czarną jak smoła i przeraźliwie gorzką kawę, do mojej głowy wpadają przeróżne przemyślenia egzystencjalne. Po pierwsze, dlaczego moje zgrabne cztery litery siedzą przy biurku i piszą notkę na bloga oraz konwersują z MB na "ryj książka" (tak bardzo Mirosław Neinert; tak bardzo Korez), zamiast rozłożyć się wygodnie na kanapie i czytać od grom podręczników i książek mających mnie rzekomo przygotować do olimpiady. Nie oszukujmy się, zawsze byłaś śmierdzącym leniem, tylko dobrze się kryłaś. Teraz jesteś tak leniwa, że nawet kryć Ci się z tym nie chce, ale Twoja wrodzona inteligencja nie pozwala na to, gdyż nakłada nikła płachtę mądrości i przygotowania się. Rzekłabym, iż mam szczęście, ale moja msza osiemnastkowa pokrywa się z sumą odpustową, więc owo stwierdzenie mija się z prawdą. C'est la vie jak to powiedział Marek - poliglota (swoją drogą, dlaczego ja z nim jeszcze rozmawiam? A tak... Jest przecież ruchable.).
Moje rozważania przerwał wyjazd nad morskie głębiny. Kłamałam, to tylko rudzki, przeludniony basen. Dla odmiany ułożyłam kolejne wizje w mózgu, które filmowo przedstawiają resztę mojego życia. Dla niewtajemnicoznych - będę prezydentem z Literacką i Pokojową Nagrodą Nobla, młodszym od siebie mężem - Peetą i dzieciaczkiem Syriuszem. Zafacynowana byciem fit i urojono-wymarzoną przyszłością z hukiem uderzyłam o dno, gdy tatuś nazwał mnie laną kluchą. Ach te rodzinne motywacja. Dla odmiany postanowiłam się pooszukiwać się dalej i nic już dziś nie jeść. Szerokim łukiem ominęłam McDonalda i podkradła tak malutko (naprawdę malutko) frytek mamusi (ale tak odrobinkę)... Z resztą... Kradzione nie tuczy.